wtorek, 27 maja 2014

IMP 2014 - wywiad z Przemkiem Atrasem

Dzięki uprzejmości wrocławskiego klubu Hasta La Vista publikujemy dla Was wywiad z Przemkiem Atrasem - znanym trenerem juniorskim :)

Atras: Wszystkiego nauczyłem się sam

Czwarty zawodnik turnieju Open w obszernym wywiadzie.
Przemek Atras - fot. Piotr KieruzalPrzemysław Atras opowiada nam o swoim początku, samodzielnej nauce squasha, kibicach, którzy zawsze klaskali jego rywalom i tym, czy w 5 lat można stać się jednym z najlepszych zawodników w Polsce.
Atras ma za sobą dwa bardzo dobre sezony. Niedawno był nawet przez moment drugi w rankingu PFS. Na Mistrzostwach Polski 2013 zdobył brązowy medal.
- Grasz chyba od całkiem niedawna. Pierwszy PFS-owski turniej zaliczyłeś dopiero w czerwcu 2009 roku.
Zacząłem niecały rok wcześniej, w sierpniu 2008. Historia jest taka, że pierwszy raz poszedłem na squasha, bo przez deszcz nie mogliśmy pójść z kolegą na tenisa (sport, który trenowałem od dziecka). Nie byłem zachwycony pomysłem, żeby zamiast tego wybrać się na squasha, bo wydawał mi się wtedy idiotycznym sportem: „jak można dla przyjemności walić piłką o ścianę?”, myślałem sobie. Ale okazało się, że jest bardzo fajnie.
- …i od razu zacząłeś uprawiać ten „idiotyczny sport” częściej?
Z początku nie było mnie stać na grę w squasha: w tenisa, jako reprezentant Uniwersytetu Jagiellońskiego, mogłem grać za darmo, za squasha musiałem płacić. Wtedy nawet te 20 zł za godzinę, to było dla mnie dużo; do końca 2008 roku więc zagrałem może jeszcze 2 razy. Sytuacja zmieniła się dopiero w marcu następnego roku, gdy moja partnerka dostała kartę Multisport i ja też mogłem na tym skorzystać. Wtedy się zaczęło. Byłem na korcie codziennie albo nawet 2 razy na dzień.
- Traktowałeś squasha wtedy jako zabawę?
W lipcu 2009 otworzył się w Krakowie klub Racquet, gdzie zgłosiłem się i zostałem przyjęty jako instruktor pierwszego kontaktu (dryg instruktorski miałem, bo uczyłem wcześniej tenisa i pomyślałem, że w squashu też fajnie byłoby komuś pomóc). Od tamtego czasu już zostałem ze squashem. Skończyłem moje studia informatyczne, ale zrezygnowałem z informatyki w takim sensie, że nigdy nie pracowałem jako informatyk – zamiast tego przeobraziłem te początki pracy na korcie w mój zawód. Z uczenia squasha żyję do dziś.
- Zostajesz instruktorem, masz dostęp do kortów. Co dalej? Jak rozwijałeś się squashowo?
Potem było dużo pracy, dużo treningów. Nigdy nie brałem lekcji squasha, wszystkiego nauczyłem się sam (pomijam kwestie późniejszych zgrupowań czy kontaktów z zawodnikami na turniejach). Kiedy zaczynałem, po prostu nie było mnie stać na instruktora. Na szczęście w 2009 roku był już Youtube i jakieś pojedyncze filmiki z tym, co mnie interesowało. Poza tym podpatrywałem innych instruktorów w Krakowie (Sławek Połeć, Grzesiek Sowiński): chodziłem np. do Atlantica, żeby oglądać jak prowadzą swoje lekcje.
- Prostowanie tenisowych nawyków na własną rękę musi być trudne.
Cóż, metoda prób i błędów plus bardzo duża ilość czasu spędzonego na korcie. Nigdy tego nie liczyłem, ale to był ogrom czasu. Ilość, której nie poświęciłem żadnej innej dziedzinie. Kiedy zacząłem współpracować z Racquetem, spędzałem tam po prostu całe dnie, bawiąc się piłką i rakietką: nie miałem wtedy pracy, na studiach byłem na piątym roku (zresztą – pewnie za sprawą squasha – akurat go powtarzałem).
- Można nauczyć się squasha na własną rękę?
Pewnie wiele osób poszłoby inną drogą. Gdybym ja mógł wybierać, to bym tego nie powtórzył. Teraz jeśli widzę, że ktoś przychodzi do mojego klubu i sam coś „dłubie” na korcie, poświęca swój czas, to staramy się mu w jakiś sposób pomóc. Proponujemy trenera za mniejsze kwoty, czasami całkiem za darmo… Jako manager w klubie Zabierzów Squash staram się pomagać ludziom w ich pierwszych krokach, bo wiem jak to jest. Kiedy ja zaczynałem, w Krakowie był jeden instruktor i już wtedy pobierał sobie 60 zł za lekcję. Komuś młodemu niełatwo pozwolić sobie na taki wydatek nawet raz w tygodniu. Dlatego sam często poświęcam swój czas na lekcje dla osób, których po prostu na to nie stać.
- A jednak wyszedłeś na ludzi. 5 lat grania i już reprezentujesz nasz kraj, jesteś w pierwszej czwórce rankingu PFS…
Do niedawna miałem nawet przyjemność cieszyć się byciem na drugim miejscu, ale niestety moi przeciwnicy zaliczyli kilka lepszych wyników… Rzeczywiście, duża determinacja, dużo pracy i chęci, żeby coś osiągnąć. To stało się moim sposobem na życie i tak mi się to podoba, że nawet kiedy już prezentuję jakiś poziom, to nadal trenuję raz, dwa razy dziennie. Poświęcam tyle czasu ile tylko mogę. Po tym, jak rok temu zostałem tatą jest coraz trudniej być w formie, ale jeszcze mi się udaje.
- Szybko przesuwałeś się do przodu. Po roku wygrywałeś już pierwsze turnieje kat. B.
Kiedy zaczynałem, konkurencja nie była taka duża jak teraz. Znam osoby, które grają na dobrym poziomie, a jednak przebicie się do góry jest obecnie bardzo trudne. Spadła też średnia wieku czołówki, co oczywiście oznacza, że trudniej ich dogonić, bo nikt z niej w najbliższym czasie nie odpadnie sam z sibie. Poprzeczka jest zawieszona wyżej. Mi udało się wskoczyć w okres, gdzie forma osób takich jak Marcin Kozik, Kamil Dominiak czy Maciek Maciantowicz zaczęła spadać i dzięki temu tę trójkę zamieniła ich nasza trójka: ja, Łukasz Stachowski i Mateusz Kotra.
- Ale wiesz… niedługo pewnie ciebie też zaczną postrzegać jako tego, który „mógłby już odpaść z czołówki”.
Myślę, że parę osób już postawiło na mnie krzyżyk w związku z tym, że na początku czerwca skończę 30 lat. Zbliżam się powoli do Mastersów, ale to ostatnie nawet mnie cieszy, bo miałbym tam chyba spore szanse na Mistrzostwo Polski – jeszcze 5 lat, już się nie mogę doczekać. W Open zaczyna być coraz trudniej więc może uda się tam?
- O Mistrzostwo we Wrocławiu też będzie trudno?
Może być ciężko. W tamtym roku udawało mi jeszcze wygrywać z Łukaszem Stachowskim, na którego trafiam w półfinale IMP. W tym roku, w trzech meczach trzy razy przegrałem, ale miałem za to trochę szczęścia w losowaniu i dzięki temu teoretycznie łatwiejszą drogę do półfinału (w mojej wspinaczce w górę rankingu PFS często zresztą mi się to zdarzało). Poza tym, potencjalnych kandydatów do zdobycia Mistrzostwa przybyło. 1-2 lata temu, kwestia Mistrzostwa była rozstrzygana głównie między Marcinem Karwowskim i Wojtkiem Nowiszem. Teraz wszyscy znamy się na tyle dobrze i zagraliśmy ze sobą już tyle razy, że ta granica, w której wchodzisz na kort i boisz się swojego przeciwnika, już zanikła. Wojtek i Marcin coraz częściej ulegają Łukaszowi i Mateuszowi. Do mnie mają więcej szczęścia, bo nie wygrałem jeszcze ani z jednym, ani z drugim, ale liczę, że kiedyś musi przyjść ten moment, że i z nimi wygram. W kazdym razie, cała pierwsza piątka ma szanse na Mistrzostwo.
- Miałeś ciekawy sposób przygotowań do Mistrzostw: od początku roku zagrałeś w tylko 4 turniejach (wszystkie kat. A).
Powodów jest kilka. Mniej czasu, a i frajda z turniejów B jest dla mnie ostatnio mniejsza: jeśli mam spędzić tam cały dzień, żeby zagrać jeden mecz z kimś na zbliżonym poziomie, to wolę zostać w domu z rodziną. Jeśli o przygotowania chodzi, muszę powiedzieć, że nigdy nie miałem takiego profesjonalnego podejścia do treningu i do tego, żeby mocno i regularnie pracować. Znany jestem z tego, że fizycznie szybko mięknę na korcie. Jeśli ktoś potrafi zagrać szybszą wymianę i utrzymać takie tempo, to prędzej czy później ze mną wygra. Jestem za to bardzo dobry technicznie i na tym się skupiam. Nigdy natomiast nie byłem takim tytanem pracy, żebym ćwiczył, pracował nad swoją fizyczną stroną. Lubię sobie wejść na kort i poodbijać, poćwiczyć motylka, ale nie lubię takiej ciężkiej pracy. Kiedy do tego pojawił się mój synek, to czasu na squasha zaczęło brakować.
- Trudniej utrzymać się w formie będąc tatą?
Miałem fenomenalny poprzedni sezon: jako pierwszemu z trójki Atras, Stachowski, Kotra udało mi się stanąć na podium turnieju A, powtórzyć to, a później jeszcze potwierdzić na IMP, gdzie zdobyłem bardzo ważny dla mnie medal, na który ciężko pracowałem 4 lata i udało mi się go wyszarpać. Kiedy już wiedziałem, że będę miał syna, bałem się, że poprzedni sezon będzie moim najlepszym, ale też ostatnim na takim poziomie. Czasu rzeczywiście brakowało, ale okazało się, że albo inni nie robią tak wyraźnych postępów albo ja dojrzewam i robię pewne rzeczy lepiej, bo udało mi się utrzymać pozycję i zrobić przez chwilę drugie miejsce. Ten sezon przed metą jest bardzo dobry, zobaczymy jeszcze co z tym mistrzostwem.
- Zastanawia mnie coś, co powiedziałeś chwilę temu: o tej niechęci do poprawy swojej fizycznej formy. Nie znalazł się nigdy ktoś, trener, który zmusiłby cię do poprawy tego elementu?
Nie znalazł się, bo od zawsze jestem sobie sam trenerem. Wiele osób zwracało mi na to uwagę, dodając, że pasuję do napisu z koszulki „jestem leniwy, ale się staram”. To prawda, jestem trochę leniwy, ale się staram. Jeśli zacznę im nie dorównywać fizycznie młodszym rywalom, to może wezmę się za siebie, ale póki co trudno mi się zmotywować. Chyba mój organizm nie jest przystosowany do takich możliwości wytrzymałościowych jak organizmy innych. Czasami patrzę na innych chłopaków, jak przez godzinę biegają po korcie i wcale tego po nich nie widać. Ja też gram w tego squasha już 5 lat, ale jeszcze nie doszedłem do takiej wprawy…
- No właśnie, te 5 lat. Na koniec chciałbym znowu o nie zapytać. Myślisz, że można cię przedstawiać jako wzór dla rozpoczynających swoją przygodę? Mówić „da się to zrobić, spójrz na Przemka Atrasa”?
Ucząc ludzi czasami podaję własny przykład. Chociaż większe wrażenie robiłem na nich chyba wcześniej, mówiąc np. że gram dwa lata i jestem w pierwszej trzydziestece PFS. Pamiętam mecze, w których wreszcie wygrałem z kimś pierwszy raz. Przeskakiwałem ten moment i porażki powrotne już mi się nie zdarzały, szedłem cały czas do przodu, zdobywałem kolejny target, kolejnego zawodnika z wyższym rankingiem. To wspinanie mnie strasznie motywowało. Zaczynając nie miałem zielonego pojęcia, czy uda mi się dojść do pierwszej dziesiątki. Liczenie punktów i ranking PFS są dla wielu osób (w tym dla mojej żony) śmieszne i mało poważne. Ale mnie to zawsze motywowało w bardzo pozytywny sposób. Porównywanie się z kimś, robienie czegoś lepiej, wygrywanie, to po prostu sprawia mi przyjemność. Gdyby ktoś chciał się wzorować na mnie i osiągnąć coś w tym naszym – zawsze to podkreślam – amatorskim sporcie, to mógłbym mu coś doradzić. Powiedziałbym, że przy dużych chęciach, zaangażowaniu i pracy jest w stanie to zrobić. Takim przykładem jest jeden z moich wychowanków.
- Który?
Adrian Marszał, obecnie 25 w PFS. Uczyłem go grać w squasha od początku, od trzymania rakiety. Wcześniej grał tylko w hokeja i pamiętam, że na pierwszym treningu podobało mu się tylko obijanie się o ściany, bo to przypominało mu bandy w hokeju. Gra trochę krócej niż ja i w 4 lata też osiągnął już bardzo dużo. To, że miał kogoś takiego jak ja sprawiło, że było mu łatwiej.
- Ok, to chyba na wszystko o co chciałem – i tak już strasznie się rozgadaliśmy. Gdybym miał jakieś problemy ze znalezieniem zdjęć do tekstu, na pewno się odezwę.
Dobrze, ale ostrzegam, że takich ładnych jak Zuza i Kamil jeszcze nie mam, bo mojego Mikołaja nie zabierałem jeszcze na turnieje.. Daję mu jeszcze chwilę, bo wiem jak jest w klubie i wiem jak to może męczyć. Dlatego po tym jak moja żona zaszła w ciążę nie chciałem nawet, żeby ona jeździła ze mną na turnieje, mimo że przez 3 lata była ze mną i wspierała mnie na każdych zawodach. Często jako mój jedyny kibic.
- Straciłeś jedynego kibica?
Na szczęście od tamtej pory jakoś przybyło mi zwolenników. Kiedyś miałem takie dziwne wrażenie, że cała widownia zawsze kibicowała drugiej osobie. Walczyłem więc nie tylko z przeciwnikiem na korcie, ale też ludźmi poza kortem. Od kiedy jednak zaczęło mi iść lepiej i osiągałem lepsze wyniki, to coraz więcej osób zaczynało bić brawo też mi.
(Rozmawiał Adrian Fulneczek)

źródło: http://hastalavista.pl/atras-jestem-samoukiem

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz